Morze i góry, ale niebo wspólne

Choć trudne do zdefiniowania, ale jest coś wspólnego w narciarstwie i żeglarstwie, że tak wielu narciarzy żegluje i prawie wszyscy żeglarze jeżdżą na nartach. I nie jest to li tylko wymienność sezonów, gdyż niektórzy jeżdżą latem ma lodowcu, a inni pływają zimą na ciepłych wodach.

Musi to być inny łącznik, te obie dyscypliny należą do sportów przestrzennych. Co to jest sport przestrzenny czujemy, gdy poniżej ośnieżonego stoku widzimy otwierającą się dolinę rozświetloną słońcem, która dosłownie leży nam u stóp. Czujemy to gdy dookoła rozciąga się pusty horyzont ledwo widoczny w poświacie księżyca, a nad głową kopuła rozgwieżdżonego nieba.
Ten łącznik zamyka się w głębi nas samych, to doznania estetyczne sprawiają,  że potrafimy być szczęśliwi i na nartach i na żaglach.Choć trudne do zdefiniowania, ale jest coś wspólnego w narciarstwie i żeglarstwie, że tak wielu narciarzy żegluje i prawie wszyscy żeglarze jeżdżą na nartach. I nie jest to li tylko wymienność sezonów, gdyż niektórzy jeżdżą latem ma lodowcu, a inni pływają zimą na ciepłych wodach.

Musi to być inny łącznik, te obie dyscypliny należą do sportów przestrzennych. Co to jest sport przestrzenny czujemy, gdy poniżej ośnieżonego stoku widzimy otwierającą się dolinę rozświetloną słońcem, która dosłownie leży nam u stóp. Czujemy to gdy dookoła rozciąga się pusty horyzont ledwo widoczny w poświacie księżyca, a nad głową kopuła rozgwieżdżonego nieba.
Ten łącznik zamyka się w głębi nas samych, to doznania estetyczne sprawiają,
że potrafimy być szczęśliwi i na nartach i na żaglach.

Nie czułem się szczęśliwy, gdy zaczynałem jeździć na nartach w wieku 6 lat. Próbowałem sam, bez dobrego wzorca i bez nadzoru instruktora. Nogi mi się plątały i doczepione do nich narty zawadzały jedna o drugą. Prawdziwe góry wydawały się odległe, choć mieszkałem w Szczawnicy, a potem w Nowym Targu.

Dopiero lata szkolne, a potem studenckie we Wrocławiu sprawiły, że z chęcią jeździłem do Karpacza i Szklarskiej Poręby, by poćwiczyć styl zwany wówczas „biodrówką” na drewnianych nartach mocowanych do buta rzemieniem zwanym „langrimenem”.

Bliżej było mi nad Odrę i tam znalazłem swoje miejsce w sekcji żeglarskiej AZS. Był to niezwykły klub, bo przyjął mnie, wówczas nastolatka, na wychowanie i to nie tylko żeglarskie. We wszystkie święta, a w szczególności na Sylwestra i Wielkanoc wyruszaliśmy wspólnie pod Łabski Szczyt lub na Halę Szrenicką, by się bawić i jeździć na nartach.

Ciągle byłem samoukiem, gdy w modę wkraczał śmig, a narty ozdabiały bezpieczniki Markera. Postanowiłem poprawić swój styl zapisując się na kurs pomocnika instruktora odbywający się na Hali Gąsienicowej. Zetknąłem się wówczas ze znakomitymi ludźmi, instruktorami wykładowcami wśród których wspominam eleganckiego Andrzeja Dulskiego, elokwentnego Andrzeja Ziemilskiego czy jowialnego Tadeusza Żabę.

Dojrzałem wówczas do życiowej formuły studenta, który spędza dwa miesiące w roku na nartach i dwa miesiące na żaglach. W tej formule dość szybko zrobiłem potrzebny staż instruktorski i zdałem egzamin.

Studia techniczne na Politechnice Wrocławskiej nie zrobiły na mnie wrażenia, więc z rozpędu zapisałem się na studia humanistyczne w Warszawie – dziennikarstwo zapowiadało dużo wolnego czasu, którego potrzebowałem, by realizować wspomnianą już formułę również po studiach.

Zawodowa praca redaktora, na co w końcu się zdecydowałem, pozwoliła mi wystartować w narciarskich mistrzostwach Polski dziennikarzy, a to z kolei otworzyło tzw. wielki świat. W owych czasach, w połowie lat 60., gdy wyjazdy zagraniczne były utrudnione, czołówka dziennikarzy jeżdżących na nartach była zapraszana na podobne mistrzostwa świata do kolejnych krajów.

W ten sposób zjeździłem na nartach Szwajcarię, Niemcy i Francję, o Czechosłowacji nie wspominając.

Startując w tym roku na Mistrzostwach Świata Dziennikarzy w Abetone we Włoszech i patrząc na listę miejscowości, które były gospodarzami tych imprez ze zdumieniem skonstatowałem jak długą miałem przerwę – minęło już kilkadziesiąt lat od mojego pierwszego startu i dawni przyjaciele już nie jeżdżą, a ci którzy jeżdżą narzekają, że ich bolą kolana, łamie w krzyżach i serce wysiada. Ale wciąż jeżdżą, i to lepiej ode mnie.

Formę dawnych lat gdzieś po drodze zagubiłem; zdradziłem narty pływając w coraz dłuższe rejsy. Już nie tylko była to kwestia sezonu, kiedy pływało się zimą na Karaiby, a latem po Bałtyku. Całoroczne rejsy oceaniczne całkowicie wykluczyły jazdę na nartach. Ale ile się za nimi natęskniłem stojąc na pokładzie w czasie nocnych wacht nikt się nie dowie.

I oto gdy już opłynąłem świat w jedną stronę (z zachodu na wschód), a potem w drugą (ze wschodu na zachód), doszedłem do wniosku , że w trzecią (z północy na południe lub odwrotnie) fizycznie się nie da, bo na drodze stoją lody Arktyki i lądolód Antarktydy.

Wróciłem tedy do dziennikarzy jeżdżących na nartach, wystartowałem w zawodach i okazało się, że zajmuję jedno z ostatnich miejsc, a wygrywają ze mną nie tylko młodsi i sprawniejsi, ale również ci starsi, których kiedyś lałem w każdym przejeździe giganta i specjalnego.

Pojechałem na doszkolenie w Towarzystwie Narciarskim Wojtka Fica na lodowiec w Kaunertal. Kiedy zobaczyłem ośnieżone góry w pełnym słońcu, kiedy spróbowałem skrętu na dobrze przygotowanej trasie, kiedy zachłysnąłem się mroźnym powietrzem przypomniałem sobie, że przecież kocham to od zawsze.

Minęło półtora roku od tego momentu. W ciągu ostatniego sezonu spędziłem na nartach ponad miesiąc. I chociaż ciągle jestem czynny zawodowo, prowadzę miesięcznik żeglarski „Jachting”, już zbliżam się do formuły młodzieńczych lat – na razie tylko miesiąc na żagle i miesiąc na narty. Ale jestem na dobrej drodze, by się naprawdę rozjeździć.Choć trudne do zdefiniowania, ale jest coś wspólnego w narciarstwie i żeglarstwie, że tak wielu narciarzy żegluje i prawie wszyscy żeglarze jeżdżą na nartach. I nie jest to li tylko wymienność sezonów, gdyż niektórzy jeżdżą latem ma lodowcu, a inni pływają zimą na ciepłych wodach.

Musi to być inny łącznik, te obie dyscypliny należą do sportów przestrzennych. Co to jest sport przestrzenny czujemy, gdy poniżej ośnieżonego stoku widzimy otwierającą się dolinę rozświetloną słońcem, która dosłownie leży nam u stóp. Czujemy to gdy dookoła rozciąga się pusty horyzont ledwo widoczny w poświacie księżyca, a nad głową kopuła rozgwieżdżonego nieba.
Ten łącznik zamyka się w głębi nas samych, to doznania estetyczne sprawiają,
że potrafimy być szczęśliwi i na nartach i na żaglach.

Nie czułem się szczęśliwy, gdy zaczynałem jeździć na nartach w wieku 6 lat. Próbowałem sam, bez dobrego wzorca i bez nadzoru instruktora. Nogi mi się plątały i doczepione do nich narty zawadzały jedna o drugą. Prawdziwe góry wydawały się odległe, choć mieszkałem w Szczawnicy, a potem w Nowym Targu.

Dopiero lata szkolne, a potem studenckie we Wrocławiu sprawiły, że z chęcią jeździłem do Karpacza i Szklarskiej Poręby, by poćwiczyć styl zwany wówczas „biodrówką” na drewnianych nartach mocowanych do buta rzemieniem zwanym „langrimenem”.

Bliżej było mi nad Odrę i tam znalazłem swoje miejsce w sekcji żeglarskiej AZS. Był to niezwykły klub, bo przyjął mnie, wówczas nastolatka, na wychowanie i to nie tylko żeglarskie. We wszystkie święta, a w szczególności na Sylwestra i Wielkanoc wyruszaliśmy wspólnie pod Łabski Szczyt lub na Halę Szrenicką, by się bawić i jeździć na nartach.

Ciągle byłem samoukiem, gdy w modę wkraczał śmig, a narty ozdabiały bezpieczniki Markera. Postanowiłem poprawić swój styl zapisując się na kurs pomocnika instruktora odbywający się na Hali Gąsienicowej. Zetknąłem się wówczas ze znakomitymi ludźmi, instruktorami wykładowcami wśród których wspominam eleganckiego Andrzeja Dulskiego, elokwentnego Andrzeja Ziemilskiego czy jowialnego Tadeusza Żabę.

Dojrzałem wówczas do życiowej formuły studenta, który spędza dwa miesiące w roku na nartach i dwa miesiące na żaglach. W tej formule dość szybko zrobiłem potrzebny staż instruktorski i zdałem egzamin.

Studia techniczne na Politechnice Wrocławskiej nie zrobiły na mnie wrażenia, więc z rozpędu zapisałem się na studia humanistyczne w Warszawie – dziennikarstwo zapowiadało dużo wolnego czasu, którego potrzebowałem, by realizować wspomnianą już formułę również po studiach.

Zawodowa praca redaktora, na co w końcu się zdecydowałem, pozwoliła mi wystartować w narciarskich mistrzostwach Polski dziennikarzy, a to z kolei otworzyło tzw. wielki świat. W owych czasach, w połowie lat 60., gdy wyjazdy zagraniczne były utrudnione, czołówka dziennikarzy jeżdżących na nartach była zapraszana na podobne mistrzostwa świata do kolejnych krajów.

W ten sposób zjeździłem na nartach Szwajcarię, Niemcy i Francję, o Czechosłowacji nie wspominając.

Startując w tym roku na Mistrzostwach Świata Dziennikarzy w Abetone we Włoszech i patrząc na listę miejscowości, które były gospodarzami tych imprez ze zdumieniem skonstatowałem jak długą miałem przerwę – minęło już kilkadziesiąt lat od mojego pierwszego startu i dawni przyjaciele już nie jeżdżą, a ci którzy jeżdżą narzekają, że ich bolą kolana, łamie w krzyżach i serce wysiada. Ale wciąż jeżdżą, i to lepiej ode mnie.

Formę dawnych lat gdzieś po drodze zagubiłem; zdradziłem narty pływając w coraz dłuższe rejsy. Już nie tylko była to kwestia sezonu, kiedy pływało się zimą na Karaiby, a latem po Bałtyku. Całoroczne rejsy oceaniczne całkowicie wykluczyły jazdę na nartach. Ale ile się za nimi natęskniłem stojąc na pokładzie w czasie nocnych wacht nikt się nie dowie.

I oto gdy już opłynąłem świat w jedną stronę (z zachodu na wschód), a potem w drugą (ze wschodu na zachód), doszedłem do wniosku , że w trzecią (z północy na południe lub odwrotnie) fizycznie się nie da, bo na drodze stoją lody Arktyki i lądolód Antarktydy.

Wróciłem tedy do dziennikarzy jeżdżących na nartach, wystartowałem w zawodach i okazało się, że zajmuję jedno z ostatnich miejsc, a wygrywają ze mną nie tylko młodsi i sprawniejsi, ale również ci starsi, których kiedyś lałem w każdym przejeździe giganta i specjalnego.

Pojechałem na doszkolenie w Towarzystwie Narciarskim Wojtka Fica na lodowiec w Kaunertal. Kiedy zobaczyłem ośnieżone góry w pełnym słońcu, kiedy spróbowałem skrętu na dobrze przygotowanej trasie, kiedy zachłysnąłem się mroźnym powietrzem przypomniałem sobie, że przecież kocham to od zawsze.

Minęło półtora roku od tego momentu. W ciągu ostatniego sezonu spędziłem na nartach ponad miesiąc. I chociaż ciągle jestem czynny zawodowo, prowadzę miesięcznik żeglarski „Jachting”, już zbliżam się do formuły młodzieńczych lat – na razie tylko miesiąc na żagle i miesiąc na narty. Ale jestem na dobrej drodze, by się naprawdę rozjeździć.Choć trudne do zdefiniowania, ale jest coś wspólnego w narciarstwie i żeglarstwie, że tak wielu narciarzy żegluje i prawie wszyscy żeglarze jeżdżą na nartach. I nie jest to li tylko wymienność sezonów, gdyż niektórzy jeżdżą latem ma lodowcu, a inni pływają zimą na ciepłych wodach.

Musi to być inny łącznik, te obie dyscypliny należą do sportów przestrzennych. Co to jest sport przestrzenny czujemy, gdy poniżej ośnieżonego stoku widzimy otwierającą się dolinę rozświetloną słońcem, która dosłownie leży nam u stóp. Czujemy to gdy dookoła rozciąga się pusty horyzont ledwo widoczny w poświacie księżyca, a nad głową kopuła rozgwieżdżonego nieba.
Ten łącznik zamyka się w głębi nas samych, to doznania estetyczne sprawiają,
że potrafimy być szczęśliwi i na nartach i na żaglach.

Nie czułem się szczęśliwy, gdy zaczynałem jeździć na nartach w wieku 6 lat. Próbowałem sam, bez dobrego wzorca i bez nadzoru instruktora. Nogi mi się plątały i doczepione do nich narty zawadzały jedna o drugą. Prawdziwe góry wydawały się odległe, choć mieszkałem w Szczawnicy, a potem w Nowym Targu.

Dopiero lata szkolne, a potem studenckie we Wrocławiu sprawiły, że z chęcią jeździłem do Karpacza i Szklarskiej Poręby, by poćwiczyć styl zwany wówczas „biodrówką” na drewnianych nartach mocowanych do buta rzemieniem zwanym „langrimenem”.

Bliżej było mi nad Odrę i tam znalazłem swoje miejsce w sekcji żeglarskiej AZS. Był to niezwykły klub, bo przyjął mnie, wówczas nastolatka, na wychowanie i to nie tylko żeglarskie. We wszystkie święta, a w szczególności na Sylwestra i Wielkanoc wyruszaliśmy wspólnie pod Łabski Szczyt lub na Halę Szrenicką, by się bawić i jeździć na nartach.

Ciągle byłem samoukiem, gdy w modę wkraczał śmig, a narty ozdabiały bezpieczniki Markera. Postanowiłem poprawić swój styl zapisując się na kurs pomocnika instruktora odbywający się na Hali Gąsienicowej. Zetknąłem się wówczas ze znakomitymi ludźmi, instruktorami wykładowcami wśród których wspominam eleganckiego Andrzeja Dulskiego, elokwentnego Andrzeja Ziemilskiego czy jowialnego Tadeusza Żabę.

Dojrzałem wówczas do życiowej formuły studenta, który spędza dwa miesiące w roku na nartach i dwa miesiące na żaglach. W tej formule dość szybko zrobiłem potrzebny staż instruktorski i zdałem egzamin.

Studia techniczne na Politechnice Wrocławskiej nie zrobiły na mnie wrażenia, więc z rozpędu zapisałem się na studia humanistyczne w Warszawie – dziennikarstwo zapowiadało dużo wolnego czasu, którego potrzebowałem, by realizować wspomnianą już formułę również po studiach.

Zawodowa praca redaktora, na co w końcu się zdecydowałem, pozwoliła mi wystartować w narciarskich mistrzostwach Polski dziennikarzy, a to z kolei otworzyło tzw. wielki świat. W owych czasach, w połowie lat 60., gdy wyjazdy zagraniczne były utrudnione, czołówka dziennikarzy jeżdżących na nartach była zapraszana na podobne mistrzostwa świata do kolejnych krajów.

W ten sposób zjeździłem na nartach Szwajcarię, Niemcy i Francję, o Czechosłowacji nie wspominając.

Startując w tym roku na Mistrzostwach Świata Dziennikarzy w Abetone we Włoszech i patrząc na listę miejscowości, które były gospodarzami tych imprez ze zdumieniem skonstatowałem jak długą miałem przerwę – minęło już kilkadziesiąt lat od mojego pierwszego startu i dawni przyjaciele już nie jeżdżą, a ci którzy jeżdżą narzekają, że ich bolą kolana, łamie w krzyżach i serce wysiada. Ale wciąż jeżdżą, i to lepiej ode mnie.

Formę dawnych lat gdzieś po drodze zagubiłem; zdradziłem narty pływając w coraz dłuższe rejsy. Już nie tylko była to kwestia sezonu, kiedy pływało się zimą na Karaiby, a latem po Bałtyku. Całoroczne rejsy oceaniczne całkowicie wykluczyły jazdę na nartach. Ale ile się za nimi natęskniłem stojąc na pokładzie w czasie nocnych wacht nikt się nie dowie.

I oto gdy już opłynąłem świat w jedną stronę (z zachodu na wschód), a potem w drugą (ze wschodu na zachód), doszedłem do wniosku , że w trzecią (z północy na południe lub odwrotnie) fizycznie się nie da, bo na drodze stoją lody Arktyki i lądolód Antarktydy.

Wróciłem tedy do dziennikarzy jeżdżących na nartach, wystartowałem w zawodach i okazało się, że zajmuję jedno z ostatnich miejsc, a wygrywają ze mną nie tylko młodsi i sprawniejsi, ale również ci starsi, których kiedyś lałem w każdym przejeździe giganta i specjalnego.

Pojechałem na doszkolenie w Towarzystwie Narciarskim Wojtka Fica na lodowiec w Kaunertal. Kiedy zobaczyłem ośnieżone góry w pełnym słońcu, kiedy spróbowałem skrętu na dobrze przygotowanej trasie, kiedy zachłysnąłem się mroźnym powietrzem przypomniałem sobie, że przecież kocham to od zawsze.

Minęło półtora roku od tego momentu. W ciągu ostatniego sezonu spędziłem na nartach ponad miesiąc. I chociaż ciągle jestem czynny zawodowo, prowadzę miesięcznik żeglarski „Jachting”, już zbliżam się do formuły młodzieńczych lat – na razie tylko miesiąc na żagle i miesiąc na narty. Ale jestem na dobrej drodze, by się naprawdę rozjeździć.

Nie czułem się szczęśliwy, gdy zaczynałem jeździć na nartach w wieku 6 lat. Próbowałem sam, bez dobrego wzorca i bez nadzoru instruktora. Nogi mi się plątały i doczepione do nich narty zawadzały jedna o drugą. Prawdziwe góry wydawały się odległe, choć mieszkałem w Szczawnicy, a potem w Nowym Targu.

Dopiero lata szkolne, a potem studenckie we Wrocławiu sprawiły, że z chęcią jeździłem do Karpacza i Szklarskiej Poręby, by poćwiczyć styl zwany wówczas „biodrówką” na drewnianych nartach mocowanych do buta rzemieniem zwanym „langrimenem”.

Bliżej było mi nad Odrę i tam znalazłem swoje miejsce w sekcji żeglarskiej AZS. Był to niezwykły klub, bo przyjął mnie, wówczas nastolatka, na wychowanie i to nie tylko żeglarskie. We wszystkie święta, a w szczególności na Sylwestra i Wielkanoc wyruszaliśmy wspólnie pod Łabski Szczyt lub na Halę Szrenicką, by się bawić i jeździć na nartach.

Ciągle byłem samoukiem, gdy w modę wkraczał śmig, a narty ozdabiały bezpieczniki Markera. Postanowiłem poprawić swój styl zapisując się na kurs pomocnika instruktora odbywający się na Hali Gąsienicowej. Zetknąłem się wówczas ze znakomitymi ludźmi, instruktorami wykładowcami wśród których wspominam eleganckiego Andrzeja Dulskiego, elokwentnego Andrzeja Ziemilskiego czy jowialnego Tadeusza Żabę.

Dojrzałem wówczas do życiowej formuły studenta, który spędza dwa miesiące w roku na nartach i dwa miesiące na żaglach. W tej formule dość szybko zrobiłem potrzebny staż instruktorski i zdałem egzamin.

Studia techniczne na Politechnice Wrocławskiej nie zrobiły na mnie wrażenia, więc z rozpędu zapisałem się na studia humanistyczne w Warszawie – dziennikarstwo zapowiadało dużo wolnego czasu, którego potrzebowałem, by realizować wspomnianą już formułę również po studiach.

Zawodowa praca redaktora, na co w końcu się zdecydowałem, pozwoliła mi wystartować w narciarskich mistrzostwach Polski dziennikarzy, a to z kolei otworzyło tzw. wielki świat. W owych czasach, w połowie lat 60., gdy wyjazdy zagraniczne były utrudnione, czołówka dziennikarzy jeżdżących na nartach była zapraszana na podobne mistrzostwa świata do kolejnych krajów.

W ten sposób zjeździłem na nartach Szwajcarię, Niemcy i Francję, o Czechosłowacji nie wspominając.

Startując w tym roku na Mistrzostwach Świata Dziennikarzy w Abetone we Włoszech i patrząc na listę miejscowości, które były gospodarzami tych imprez ze zdumieniem skonstatowałem jak długą miałem przerwę – minęło już kilkadziesiąt lat od mojego pierwszego startu i dawni przyjaciele już nie jeżdżą, a ci którzy jeżdżą narzekają, że ich bolą kolana, łamie w krzyżach i serce wysiada. Ale wciąż jeżdżą, i to lepiej ode mnie.

Formę dawnych lat gdzieś po drodze zagubiłem; zdradziłem narty pływając w coraz dłuższe rejsy. Już nie tylko była to kwestia sezonu, kiedy pływało się zimą na Karaiby, a latem po Bałtyku. Całoroczne rejsy oceaniczne całkowicie wykluczyły jazdę na nartach. Ale ile się za nimi natęskniłem stojąc na pokładzie w czasie nocnych wacht nikt się nie dowie.

I oto gdy już opłynąłem świat w jedną stronę (z zachodu na wschód), a potem w drugą (ze wschodu na zachód), doszedłem do wniosku , że w trzecią (z północy na południe lub odwrotnie) fizycznie się nie da, bo na drodze stoją lody Arktyki i lądolód Antarktydy.

Wróciłem tedy do dziennikarzy jeżdżących na nartach, wystartowałem w zawodach i okazało się, że zajmuję jedno z ostatnich miejsc, a wygrywają ze mną nie tylko młodsi i sprawniejsi, ale również ci starsi, których kiedyś lałem w każdym przejeździe giganta i specjalnego.

Pojechałem na doszkolenie w Towarzystwie Narciarskim Wojtka Fica na lodowiec w Kaunertal. Kiedy zobaczyłem ośnieżone góry w pełnym słońcu, kiedy spróbowałem skrętu na dobrze przygotowanej trasie, kiedy zachłysnąłem się mroźnym powietrzem przypomniałem sobie, że przecież kocham to od zawsze.

Minęło półtora roku od tego momentu. W ciągu ostatniego sezonu spędziłem na nartach ponad miesiąc. I chociaż ciągle jestem czynny zawodowo, prowadzę miesięcznik żeglarski „Jachting”, już zbliżam się do formuły młodzieńczych lat – na razie tylko miesiąc na żagle i miesiąc na narty. Ale jestem na dobrej drodze, by się naprawdę rozjeździć.

O autorze

Krzysztof Baranowski żegluje od 15 roku życia, ale zawodowo skończył Politechnikę Wrocławską z tytułem magistra inżyniera łączności (elektroniki), a po ukończeniu Studium Dziennikarskiego na Uniwersytecie Warszawskim wybrał ten drugi zawód.

Napisał 25 książek, zrealizował 50 filmów dokumentalnych, odbył dwa rejsy samotne dookoła świata. Zrealizował trzy projekty budowy jednostek żaglowych: „Poloneza” (14 m długości), „Pogorii” (47 m długości), „Fryderyka Chopina” (54 m długości). Pracuje nad budową kolejnego żaglowca dla młodzieży – „Polonii” (56 m długości).