Po rejsie samotnym miałem do spłacenia dług wobec rodziny. Spłaciłem go na swój sposób – rejsem na „Polonezie” z żoną i dziećmi po wodach amerykańskich. Tam bowiem znalazł się „Polonez” w roku 1976 na zakończenie regat Operacji Żagiel ’76. Powrót do kraju był rejsem przez Atlantyk. Powstała niezła książka „Dom pod żaglami” i wdzięczny film „Jaś i Małgosia na oceanie”.
Wystartowaliśmy z Nowego Jorku płynąc na północ rzeką Hudson. Nie jest to skomplikowane, ponieważ silne prądy pływowe sięgają aż do Albany, wystarczy więc przeczekać odpływ. Na wysokości Albany rozpoczyna się Kanał Mohawk biegnący równoleżnikowo w stronę jeziora Ontario i Erie. Kłopot polega jednak na konieczności położenia masztów (na „Polonezie” dwóch).
Po jeziorze Ontario mogliśmy już żeglować normalnie, czyli na żaglach. Spore emocje towarzyszyły nam w śluzach Wellington, które omijają wodospad Niagara. Trzeba w nich wytrzymać napór wody, która bucha z kanałów dennych. Przejścia kolejnych jezior – Erie, St.Claire, Huron, Michigan były niezwykle sympatyczne, gdyż wszędzie spotykaliśmy Polaków. W Chicago było ich najwięcej, ale spotkanie z braćmi Gieblewiczami było najbardziej brzemienne w skutki. U Gieblewiczów mogłem obejrzeć legendarny polski jacht „Dal”, na którym w roku 1933 dopłynął do Chicago Andrzej Bohomolec i Jerzy Świechowski. Bracia Gieblewicze zaczęli „Dal” przywracać do życia metodą zalaminowania kadłuba, co wzbudziło zgrozę muzealników, ale tak stało. Brakowało takielunku, który w czasie zawieruchy wojennej zaginął… Rok później, już po rejsie, wróciłem do Chicago z pełnomocnictwami Centralnego Muzeum Morskiego i brakujący takielunek odnalazłem na strychu Museum of Science and Technology… Trochę trudno było włożyć maszt „Dali” do kabiny samolotu pasażerskiego, ale przedsięwzięcie się powiodło. Pół roku później Gieblewicze otrzymali odtworzony według oryginału cały takielunek i mogli wracać do Polski. Na uroczystości przekazania „Dali” do Muzeum w Gdańsku nie zostałem zaproszony, ale to już nie należy do opowieści o rejsach. W Chicago ponownie położyliśmy maszty i płytkimi wodami kanału sanitarnego (ścieki!) oraz Illinois River przedarliśmy się do Missisipi na wysokości miejscowości Saint Luis. Ponownie postawiliśmy maszty i już na żaglach ruszyliśmy w dół Wielkiej Rzeki, która meandruje olbrzymimi zakolami. Największą przeszkodą (kto dla kogo?) są wielkie pchacze, które taszczą olbrzymie zestawy po kilkanaście albo kilkadziesiąt barek razem powiązanych w olbrzymie tratwy. Tratwa taka nie zatrzyma się w skręcie, a mimo wielkości Missisipi niektóre zakola są bardzo ciasne. Na szczęście boje dobrze oznakowują wszelkie mielizny, a do szybkiej żeglugi dodaje się silny prąd. Gwiazdkę 1976 spędziliśmy w Nowym Orleanie. Na Zatoce Meksykańskiej dostaliśmy się w silny sztorm północny, ale z wiatrem szło nam nieźle. Kiedy już się wydmuchało chcieliśmy złożyć wizytę w Panama City, ale zanim zdążyliśmy tam dotrzeć wypatrzył nas samolot i zrzucił nam w prezencie bojkę z przyczepioną wiadomością, że tego nam ze względów strategicznych (?) nie wolno czynić. Okrążyliśmy Florydę odwiedzając Boot Key i Miami, a potem przenieśliśmy się na Bahamy, żeby tam rozwiązywać zagadki Trójkąta Bermudzkiego… Wiosną 1977 przeszliśmy Ocean Atlantycki zahaczając o Pico na Azorach. Tu właśnie przyjrzałem się łodziom wielorybniczym by rok później – już jako nowy pracownik TVP -zrealizować reportaż o polowaniu na wieloryby. W Szczecinie nikt nas nie witał, w ówczesnych siermiężnych czasach rejs rodzinny został potraktowany jako zaprzeczenie prawdziwego żeglarstwa załogowego. |