O szkole, która szlifuje charaktery,
i o rolniczej mentalności Polaków
Rz: Ani okręty wojenne, ani statki handlowe, ani kutry rybackie nie są już napędzane wiatrem. Po co dziś komuś szkoła pod żaglami?
KB: Żaglowiec, na którym trzeba się wspinać na reje, na którym pracuje i współpracuje kilkadziesiąt osób, i z którego nie można wysiąść i wrócić do domu, do mamy, ponieważ coś poszło nie tak, jest wspaniałą szkołą odwagi, charakteru, solidarności, zaradności. Dawniej, niestety, to wojna wyrabiała charakter, dawała okazję do heroizmu, zmuszała do solidarności. Ale w czasach pokoju te cechy nie straciły na wartości.
Miałem okazję żeglować brygiem Fryderyk Chopin. Załogę stanowili licealiści, absolwenci szkoły pod żaglami. Tworzyli zamknięty klan wtajemniczonych”, mieli poczucie wyższości nad tymi, którzy nie chodzili po rejach i nie odróżniali gejtaw od gordingów. To chyba niepożądany efekt szkoły pod żaglami?
Typowy objaw, i wcale nie groźny. To przecież bardzo młodzi ludzie. Przeżyli wspaniałą przygodę, bądź co bądź zdali egzamin psychiczny i fizyczny, mieli poczucie sukcesu i poczucie własnej wartości. No i po 15 lat. Co w tym złego? W czasie trwania szkoły pod żaglami, w morzu, bywa z nimi różnie, ale gdy zawijamy do portu – rozkwitają! Dlaczego? Ponieważ jednak dali sobie radę, przemogli różne swoje słabości, dotarli do celu. Przekonali się, że można. Kto z dorosłych tego nie pragnie? „Dorosłego” sposobu bycia jeszcze się zdążą nauczyć.
Do szkoły pod żaglami idą chłopcy i dziewczęta w wieku 13 – 14 lat. Ale są pod opieką pedagogów, nauczycieli, no i żeglarzy z „najwyższej półki”. Ale przypadek 14-letniej Laury Dekker, której rodzice zezwolili na samotny rejs dookoła świata, a sąd w Utrechcie na szczęście zabronił, to już chyba szkoła pod żaglami na opak?
A ja nie jestem przekonany, czy sąd postąpił właściwie. Przecież Laura żegluje od małego, wychowała się na morzu. Zna rzemiosło żeglarskie. Jest odpowiednio rozwinięta fizycznie. Jej rejs zaplanowano na dwa lata. Przez dwa lata poza szkołą nauczyłaby się więcej niż w szkolnej ławie. Kto jak kto, ale Holendrzy powinni o tym wiedzieć. A tak na marginesie, dwa lata na rejs dookoła świata to odpowiedni czas. W ten sposób można omijać pory huraganów, a przerwy w rejsie wykorzystywać na naukę. Tak to robimy w szkole pod żaglami.
Ale ta szkoła raz jest, raz jej nie ma, poza tym kształci tylko garstkę…
Tak, i to oddaje stosunek społeczeństwa polskiego do morza. Nie mamy ani jednego programu telewizyjnego o morzu. Francuzi, na przykład, mają program Thalassa [po grecku – morze) w porze największej oglądalności, o godz. 20. We Francji, dzieci mieszkające 50 km. od morza mają obowiązkową nauką żeglarstwa. I tak dalej. Możemy narzekać ale jeszcze długo nic z tego nie wyniknie. Jesteśmy do szpiku społeczeństwem rolniczym. W jednym z najpiękniejszych polskich poematów – „Flis” – jego autor, Sebastian Klonowic sadzi w XVI wieku takie oto kwiatki: „Może nie wiedzieć Polak, co to morze, gdy pilnie orze”, albo: „Tu rób, tu miłuj, nie będziesz ze szkodą, nie baw się wodą”. Nie bawiliśmy się wodą, a ze szkodą byliśmy. Inni budowali zamorskie imperia, no, ale to znane sprawy. Ja chcę tylko powiedzieć, że mentalność rolnika różni się tym od mentalności żeglarza, że dla tego pierwszego świat ograniczony jest miedzami, a horyzont stanowi zagajnik. Świat żeglarza nie jest niczym ograniczony, a bezkresny horyzont odsuwa się w miarę przebywanych mil. Świat społeczeństwa morskiego jest globalny.
Po odzyskaniu niepodległości wszystko zaczęło zmierzać w dobrą stronę. Nie mieliśmy portu, to zbudowaliśmy Gdynię. Nie mieliśmy floty, to ją stworzyliśmy. Nie mieliśmy marynarzy, to otworzyliśmy szkołę morską. Więc jak to się dzieje, że mimo 600 kilometrów wybrzeża, po 90 latach niepodległości i kapitalnym początku, wciąż nie jesteśmy społeczeństwem morskim. Jak to się dzieje?
To jest wielki temat dla historyków. Ale nie bez znaczenia jest fakt, że – na przykład – generał Mariusz Zaruski, spiritus movens polskiego żeglarstwa, budowy floty i wychowania morskiego, był jednocześnie adiutantem Piłsudskiego. Zaruskiego morska wizja Polski miała przełożenie na władzę. Dziś tego nie ma. Mamy żeglarzy, wybitnych, ale ich wizja Polski jako państwa morskiego nie ma przełożenia na władzę. Żeglarze są potrzebni wtedy, gdy trzeba wyjaśnić w telewizji, dlaczego jakiś jacht złamał maszty.
A powinni być potrzebni do…
Przede wszystkim do tego, aby tłumaczyć, aż do skutku, że są konsekwencje społeczne zbliżenia do morza. Mają one proste przełożenie na gospodarkę, zasobność, światopogląd. Podejrzewam, że gdyby zachłyśnięcie się sprawami morskimi po odzyskaniu niepodległości trwało, dziś nie mielibyśmy problemu z grami hazardowymi, a na pewno nie w takim stopniu. W dziesiątkach regat morskich organizowanych we Francji, Wielkiej Brytanii, Hiszpanii, Stanach Zjednoczonych i Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie jeszcze, biorą udział tysiące, tysiące żeglarzy amatorów. To też jest hazard, i to jaki, a wynikają z niego same korzyści, ludzie zyskują radość, pewność siebie i zdrowie.
Nie możemy organizować regat wzdłuż naszego wybrzeża, bo nie ma na nim zatok, wysp, fiordów ani sieci portów co 15 – 20 mil, w których można się schronić. Ale mamy Mazury.
Mazury nie wystarczą. Na morzu potrzebna jest inna skala dzielności, wytrzymałości. Na morzu wieczorem żeglowania nie przerywa się, bywa się niewyspanym, a konkurentów, lub po prostu innych łódek często nie widać. Nie zrozumiemy morza, ani tego, jak wiele ono uczy, dopóki polskie masowe żeglarstwo nie zdobędzie Zalewu Szczecińskiego, Zatoki Gdańskiej, Zalewu Wiślanego, a stamtąd nie wypłynie na Bałtyk.
Dwa rejsy dookoła świata; dla pana, przepłynąć ocean, to tyle co „splunąć”. Napisał pan o sobie tak: „Mogę płynąć na czymkolwiek i gdziekolwiek, byle w dobrym towarzystwie… albo i bez!” Więc co takiego atrakcyjnego jest w tym żeglowaniu?
Wszystkiego nie zdradzę, ale jedno mogą powiedzieć: Wiatru nie widać. Żeby go wykorzystywać do poruszania się, trzeba zrozumieć zasadę jego działania, trzeba ją rozumieć w każdej chwili, bez przerwy. To wymaga inteligencji. To nie to samo, co nacisnąć pedał albo przekręcić manetką gazu i jazda, albo do przodu, albo do tyłu. Żeglarstwo to wiatr pozorny, dryf, hals korzystny i niekorzystny, nawigacja. Nie zgubić się na oceanie, trafić do celu – to jest przeżycie, i satysfakcja. Co prawda osłabia ją GPS. Żeglowanie to poszanowanie sił przyrody, bo jacht kiedyś musi stawić czoła wiatrowi a wtedy może się zdarzyć, że nie da się płynąć w kierunku, w którym chcemy. W żeglarstwie najlepsza droga do celu nie musi być najkrótsza.
rozmawiał Krzysztof Kowalski („Rzeczpospolita” 12.11.2009) |