Debiut książkowy Krzysztofa Baranowskiego.
„Hobo” to reportaż z podróży autostopem po Kanadzie i Stanach Zjednoczonych.
Autor pracował na farmie, w kuchni wielkiego hotelu, na jachcie milionera na Florydzie, zawsze tymczasowo, zawsze przelotnie. W gruncie rzeczy urzekał go szlak i wędrówka jako taka. Postój potrzebny był, by zarobić na dalszą drogę. Baranowski utożsamia się z łazikiem z powieści Londona i stąd tytuł – hobo według Londona odróżnia się od trampa tym, że okresowo pracuje, by później powrócić na szlak. W czasach Londona szlakiem była linia kolejowa, w czasach Baranowskiego ścieżka asfaltu. Trzeba przypomnieć że w owych czasach, u schyłku lat pięćdziesiątych, autostop stał się w Polsce ogromnie popularnym środkiem podróżowania. Ameryka miała te doświadczenia już za sobą, o czym autor nie mógł wiedzieć. Przekonywał się dopiero na własnej skórze, co później zręcznie opisał.
Wydawnictwo Iskry, 1965, 1974
Recenzja Kazimierza Dziewanowskiego w „Nowych Książkach” (15.06.1965)
Czysta podróż
W miarę naszego posuwania się w głąb ery atomowej coraz częściej zaczynają się odzywać głosy opłakujące zagładę licznych czynników, które niegdyż składały się na sztukę życia. Zaginęła bezpowrotnie piękna sztuka pisania listów, ginie sztuka dobrego jedzenia, obawiam się, że przechodzi do przeszłości sztuka medytacji. Ginie też, zatłuczona przez technikę, sztuka podróżowania. Podróż do, dajmy na to, Indii, była kiedy olbrzymim wydarzeniem, które wyciskało niezatarty ślad na życiu podróżnika. A czym jest ona dziś? Zagadnieniem rezerwacji miejsca w samolocie, właściwej wymiany odpowiedniej kwoty dewiz i kikunasto czy kilkudziesięciugodzinnego nudzenia się w samolocie. I już przyleciało się do Indii. Przed zupełnym spowszednieniem takich doznań ratują nas jeszcze tylko ograniczenia paszportowe.
W dawnych wiekach wybierał się w podróż w zasadzie tylko ten, co musiał: kupiec, poseł,misjonarz, marynarz, uczony. Celem każdej takiej podróży nie było samo podróżowanie, lecz jakaś misja, zadanie. Potem powstawały takie relacje, jak opowieść Marco Polo, jak relacje towarzyszy Korteza.Do podróży, że tak się wyrażę, „zawodowych” doszły później podróże „artystyczne”. W ten sposób podróżował Byron, Słowacki, Chopin. Wreszcie, w dobrych sferach przyjął się obyczaj „podróży młodości”. Młody człowie wyruszał w świat bez wyraźnie już określonego celu, ot tak, by otrzeć się w świecie, poznać ludzi, nabrać wyobrażenia o dalekich krajach. Był to początek turystyki.Turystyka jest bowiem podróżowaniem bez wyraźnego celu: dla rozrywki, dla zabicia nudy, dla odmiany. Ale nowoczesna turystyka zmierza do tego, by w możliwie największym stopniu skasować odmianę – upodabnia się więc hotele, kuchnię, stacje benzynowe, kabaret, kampingi i motele. Jednocześnie zdążając usilnie do tego, by podróż zmieniła się w nieustanną rozrywkę, w gruncie rzeczy uniemożliwia zabicie nudy. Obserwujemy więc gromady znudzonych turystów na Akropolu, którzy w przeciągu tygodnia „zaliczyli” Luwr, muzea watykańskie, nocne życie Paryża i uroki Via Appia. Wszystko im się pomieszało i właściwie jest im wszystko jedno.
Jako protest przeciwko takiej formie podróżowania wyłonił się więc masowy ruch turystyki nie zorganizowanej, typu trampowskiego. A więc: skuterem przez Saharę, łodzią przez Atlantyk, balią po Pacyfiku, hulajnogą przez Himalaje… Mieliśmy i w Polsce takich podróżników, którzy wybrali się „Warszawą” dookoła swiata. Rwetes powstał niemały, żegnano ich hucznie, po czym szybko przyszło rozczarowanie. Oto z każdego kolejnego etapu podróżnicy przysyłali korespondencje, w których ograniczali się do pisania, że dojechali tu a tu, że właśnie wyjeżdżają, że „przeskoczyli”, że „osiągnęli”. Wszyscy ciągle czekali,, że coś z tego wyniknie, bo przecież jedzie się chyba po to, aby dokąś dojechać, żeby coś zrobić, poznać albo przeżyć. A oni tylko jechali – i nic z tego nie wynikało. I wtedy wszyscy zorientowali się, że to poprostu nie ma sensu. Tkwiła w tym pomyłka. Wszak oni nie mieli nic innego na myśli, jak tylko podróżowanie dla podróżowania. Kiedy pan Fileas Fogg objechał świat w 80 dni nie widząc po drodze prawie nic, miał przynajmniej na myśli zakład i dwadzieścia tysięcy funtów.Tu nawet tego nie było.
Wszystko to przyszło mi na myśl po przeczytaniu książki Krzysztofa Baranowskiego. Młody człowiek znalazł się w Kanadzie. Nie mogąc wysiedzieć w domu u rodziny, wyrusza w podróż poprzez kontynent. Podróżuje autostopem. Nie ma pieniędzy, więc od czasu do czasu zatrzymuje się i bierze pierwszą lepszą pracę. Raz zmywa talerze w hotelu, kiedy indziej angażuje się jako chłopiec na jacht milionera i zmywa pokład. Nocuje w namiocie, w więzieniu, w hotelikach, u gościnnych ludzi. I nieustannie prze naprzód. Po co? Tego nie pisze. Uważa, że fakt podróżowania tłumaczy się sam w sobie. Za każdym razem, gdy zapadnie gdzieś na trochę dłużej, gdy pozna ludzi, gdy coś zaczyna się dziać, natychmiast rzuca miejsce i pracę i jedzie dalej. Przemierza przestrzenie z zatrważającą szybkością. Dwukrotnie pisze, że przespał cały stan, a gdy się obudził, był już w drugim. Na krajobrazy nie zwraca prawie uwagi. Nie ogląda miejscowych osobliwości. Stale ma przed sobą następny cel, do którego musi jak najszybciej dojechać. Gdy dojedzie, nawet tego celu nie opisuje, tylko rusza do następnego.
A mnie wciąż gnębi pytanie: po co?
Ale odpowiedź nie jest taka prosta. Jest to bowiem podróż „czysta”. To nie jest wygodnicka turystyka, kiedy to przywożą człowieka do hotelu, sadzają za stołem, potem pokazują w pół godziny Akropol, potem zawożą na lotnisko itd. itd. Ta podróż jest trudna: nie ma pieniędzy, podróżnik, „hobo”, marznie i głoduje, musi sobie radzić w najprzeróżniejszych okolicznościach, nie ułatwia sobie życia, musi być wytrzymały i zaradny.
Jest to więc bunt przeciwko bezmyślnemu i ułatwionemu połykaniu przestrzeni, zachwalanemu przez biura podróży. Bunt na podobnej zasadzie, co beatnicy, którzy noszą brudne koszule, nie strzyżone włosy, klną i uważają się za wyższych od czystych, odkarmionych i układnych mieszczan. Tylko że i w jednym, i drugim wypadku nic w gruncie rzeczy z tego nie wynika. Podróż autostopem nie staje się wcale bardziej celowa niż luksusowym wagonem sypialnym. Autor nie zadaje sobie nawet trudu, by zastanowić się nad celem swojej eskapady. Oto jedzie do Nowego Orleanu, bo – jak twierdzi – miał na to wielką ochotę. Ale po drodze trafia się okazja jazdy do Los Angeles. Więc autor rezygnuje z Nowego Orleanu i jedzie do Kalifornii. Jazda trwa długo, a gdy Baranowski jest już u celu, bynajmniej nie przedstawia nam miasta. Przystępuje zaraz do opisania jazdy do innego miejsca.
A więc czy jest to niedobra książka,której nie warto przeczytać? Tego nie powiedziałem. Autora przede wszystkim ratuje poczucie humoru, które sprawia, że tego wszystkiego, co pisze, nie trzeba zbyt poważnie traktować. Książka jest zabawna, żywa i wartka. Mówi też, bądź co bądź, o dalekich, egzotycznych i atrakcyjnych miejscach. Jest sympatyczną relacją o czymś, co się nam na codzień nie zdarza. Więcej – czego my byśmy pewnie nie potrafili zrobić,a co nam się nieraz marzy. Więc może kieruje mną poprostu zazdrość? Bo w końcu wszyscy marzymy o wielkiej włóczędze, bez celu… Tyle innych, mniej ciekawych rzeczy w naszym życiu jest również bezcelowe.
I dlatego wcale nie odradzam tej książki. To przyjemna lektura, nie trzeba się tylko za dużo zastanawiać. Miejscami, kiedy autor zwolni nieco tempa – jak na przykład przy opisie podróży canoe poprzez jeziora kanadyjskie – są w niej nawet naprawdę piękne miejsca.
Więc radzę przeczytać. Po co? O, mój Boże, żebyśmy to tak zawsze wiedzieli, po co…
|
||
|
||
|
||
Jest mi niezmiernie miło korzystać z możliwości podziękowania Panu za parę miłych chwil, jakie mogłem przeżywać dzięki ciekawej lekturze. Nie wiem jakie miejsce w Pańskiej opinii zajmuje „Hobo” w Pana bibliografii (nię chcę umniejszać wartości tej książki, a przeciwnie – podkreślić okazałość dorobku), dla mnie jest niezaprzeczalnie książką wyjątkową. Bardzo ciekawe było podążanie śladami chłopaka, wędrującego autostopem co prawda ładnych parę kilometrów i lat stąd, ale jednak mojego rówieśnika, noszącego nawet to samo imię i chyba poniekąd o podobnym do mojego usposobieniu. Myślę że jeśli tylko coś z tego chłopaka zostało w Panu do dziś, to nie sądzę, bym czegoś więcej mógł Panu życzyć. Może tylko pomyślnych wiatrów i stopy wody!
Pozdrawiam i jeszcze raz dziękuję. Krzysztof Haberski
Przeczytałam od ręki (również w pracy – udając, że pochłania mnie lektura dokumentu wielce ważnego). Specjalista ze mnie żaden, ale… Język ciągle aktualny, przyjazny czytającej, sprawiający, że przesuwają się przed oczami widoki, zdarzenia, ludzie. Takie uczestnictwo w zdarzeniach. Jedzie się z bohaterem, pracuje na jachcie milionera, odczuwa zimno. A co do treści… Jakaś nuta, która oddaje gdzieś moje odczucia z miesięcznego raptem pobytu w Stanach. Poza tym, znów podobne (bo mam za sobą także „Drogę na Horn”, Samotnego żeglarza”, „Drugi raz dookoła świata”) wrażenia, że to się nazywa przeżywać życie… W działaniu, a nie w myśleniu o nim. Małgosia Godzisz |
12.08.2007