Kapitan i jego sekta

Krzysztof Baranowski – jedyny Polak, który dwukrotnie opłynął samotnie świat, pierwszy, który samotnie pokonał Horn, twórca Szkoły Pod Żaglami, autor kilkudziesięciu książek, filmów dokumentalnych… To jeden pana obraz. Drugi: Krzysztof Baranowski – chorobliwie ambitny, konfliktowy, z nieustannym parciem na szkło, małostkowy… Który obraz jest prawdziwy?

– Prawda pewnie leży po środku… Jak mam się z tych opinii wytłumaczyć?

– Jest pan chorobliwie ambitny?

– Nie, nie jestem. A już na pewno nie jestem małostkowy. Ale prawdą jest, że jestem ambitny. Ale czy moja ambicja jest wyrazem jakiejś patologii? Nie sądzę. Powiedziałbym tak: człowiek, który przez rok przebywa samotnie na morzu ma czas pomyśleć nad wieloma sprawami. A niezależnie od tego – morze jest takim elementem, który niezwykle wpływa na ludzkie charaktery i, właśnie, na ludzkie ambicje, na postrzeganie świata. Gdy to połączyć, to okazuje się, co praktycznie zauważyłem, że w takim długim samotnym rejsie plany, które wówczas kiełkują w głowie, potem chce się realizować na lądzie. Co dziwniejsze – te plany faktycznie się materializują. Mam tu na myśli to wszystko, ci nastąpiło po pierwszym moim rejsie: działalność z młodzieżą, potem budowa jednego, następnie drugiego żaglowca. Po prostu człowiek dostaje swego rodzaju napędu. Z premedytacją nie nazywam tego ambicją, żeby nie wyszło na to, że robi się to po to, by zaistnieć. Bo prawdę mówiąc, ten pierwszy rejs dookoła świata, w 1972 – 1973 roku, wystarczyłby za wszystko: miałem swoje pięć minut i mogłem na tym poprzestać. Ale, powtarzam, wpływ morza na ludzi jest taki, że zaczynają inaczej patrzeć na świat. Wówczas marzyły mi się dalsze rejsy, plany kolejnych jachtów, które udało mi się potem zrealizować.

– No dobrze, w takim razie jakby pan siebie scharakteryzował?

– No cóż – jestem wielbicielem morza i tego wszystkiego, co morze ze sobą niesie, a więc również przemiany charakterologicznej u młodych ludzi. I w tej skromnej działce pracuję. Ubolewam, że w tej pracy jestem poniekąd samotny, stąd tytuł mojej książki: „Samotny żeglarz”, że niby wszyscy chwalą – a nikt nie pomaga. A przecież to nie jest działanie dla mnie, szczególnie teraz, gdy wszedłem w projekty czysto charytatywne. A jeżeli ktoś uważa, że jestem małostkowy – to jego sprawa, ja na to nic nie poradzę.

– Ale jednak pańska postać, chyba najbardziej ze wszystkich naszych żeglarzy, budzi emocje. Dlaczego?

– Nie mam pojęcia. Ci, którzy mnie najbardziej krytykują, najczęściej nie znają mnie osobiście. To sytuacja podobna do tej z aktorem, którego się nie lubi, mimo, iż jest świetny w swoim fachu, i nie ma się do niego żadnych zastrzeżeń w tej kwestii. Ale z jakiegoś powodu się go po prostu nie lubi. Przyczynia się do tego popularność w mediach. W wypadku aktora, występowanie w telewizji to jego zawód. W moim wypadku, biorąc pod uwagę, że jestem dziennikarzem, robię to w określonym celu. Jest nim zachęcenie młodzieży do wyjścia w morze. Jeżeli prowadzę tego typu akcję, to ma ona sens wówczas, gdy ci młodzi, potencjalnie nią zainteresowani, ludzie dowiedzą się o niej. A nawet jeżeli jest to program dla określonego rocznika, tak jak ma to miejsce w tej chwili z projektem Dookoła Świata Za Pomocną Dłoń, gdzie apelujemy do czternastolatków, czyli gimnazjalistów z drugiej klasy, by chcieli się zająć niesieniem pomocy innym, co w przekroju całej Polski daje nam jakieś sto tysięcy potencjalnych zainteresowanych, żeby do nich dotrzeć potrzebuję telewizji. Tak więc nie jest to parcie na szkło, a potrzeba dotarcia z informacją. Bo nikt tego za mnie nie zrobi. A chętnie bym się kimś wyręczył…

– A może po prostu ci pańscy krytycy zazdroszczą tego, czego pan dokonał?

– Myślę, że tak właśnie jest.

– A nie czas na emeryturę?

– Bardzo kusząca propozycja. Moja żona byłaby szczęśliwa, gdybym ją przyjął, bo ciągle mi wypomina, że wciąż coś robię, zamiast osiąść w domu i uprawiać ogródek. W każdej chwili mogę podjąć taką decyzję, i być może ją podejmę, na przykład wówczas, gdy stanę przed totalnym murem niechęci. Na szczęście ja go jeszcze nie widzę – jedni są przeciw, ale wielu jest za. I ci drudzy namawiają mnie, żebym kontynuował swoje projekty, ponieważ wynika z nich wiele dobrego. Na przykład: dwa lata temu wziąłem do współpracy Caritas Polska, ponieważ z pomocą niesioną innym nie dałbym sobie sam rady. Mówię tu o wspomnianym projekcie Dookoła Świata Za Pomocną Dłoń. Dzieciom trzeba wytłumaczyć: tu jest staruszka, którą trzeba odwiedzać, tu jest świetlica, do której trzeba chodzić. Caritas zajmuje się takimi sprawami, ale nie zawsze radzi sobie z wolontariuszami. A dzięki moim młodym ludziom, zachęconym wizją morskiej przygody, którzy rzucają się do takiej pracy, z czasem nawet potrafią ją polubić. Bo przez rok zajmowania się drugim człowiekiem, zmienia się sposób widzenia innych. Fakt bycia potrzebnym, przydatnym, daje satysfakcję. W związku z akcją zaproszono mnie do Caritasu, gdzie wobec dostojnego grona opowiadałem o akcji, siedząc, jak mi powiedziano, na kardynalskim krześle. Dodam, iż jestem niewierzący, co dodaje całej tej historii pikanterii.

– Z tego co pan mówi wyłania się obraz szlachetnego dobroczyńcy. Człowieka jakby nie z naszych czasów. Może nawet bardziej z PRL, niż z kapitalizmu, z jego sponsoringiem. Nie sądzi pan, że nie przystaje już do codzienności?

– Nie przystaję do rzeczywistości ani tej, ani, tym bardziej, peerelowskiej. Dopiero tam miałem kłopoty, które udawało mi się przezwyciężać! Uzyskać zgodę towarzysza sekretarza – to był sukces!

– No ale w końcu pan uzyskiwał.

– Ale jakim wysiłkiem! Poza tym, w tym totalitarnym systemie, wszystko w jakiś sposób było uzgodnione: wiadomo co po czym następuje, jaka jest hierarchia. I wiadomo, że trzeba było iść do towarzysza sekretarza, pogadać z nim, żeby wydał zgodę. Dzisiaj jest to samo, tyle że nie jest to już towarzysz sekretarz, tylko pan dyrektor albo prezes zarządu korporacji czy wielkiego przedsiębiorstwa, do którego ja się nie mogę dostać, bo mnie nie dopuszczają, a gdy to się jednak udaje, muszę go tak samo prosić, jak prosiłem towarzysza sekretarza. Tyle że wówczas prosiłem o zgodę, a teraz – o pieniądze. A wracając do pytania: oczywiście nie czuję się na miarę ani tych, ani poprzednich czasów. Żyję chyba w jakimś renesansie.

– No dobrze, twierdzi pan, że nie wie, skąd zawiść. Ale gdy był pan szefem miesięcznika „Jachtnig”, ustanowił pan nagrodę Jachtsmena Roku, nie kryjąc specjalnie, że to konkurencja dla nagrody Rejs Roku. Na zewnątrz wyglądało to na demonstrację: oto ja, Baranowski, ustanawiam własną nagrodę, co mi tam jakiś Srebrny Sekstant!

– Nie uważam tego za jątrzenie, nie robiłem też tego dla pustego gestu. W interesie „Jachtingu” było zdobycie czytelników, otoczki popularności. Jako redaktor naczelny myślałem, jak to osiągnąć. To nie było przeciwko Rejsowi Roku. Który, nota bene, jest umiejscowiony w Gdańsku, a powinien się znajdować w Warszawie! Tu jest sedno sprawy. Tego rodzaju wydarzenie nie może być organizowane w piątek po południu, bo nikt z Warszawy na taką uroczystość do Gdańska nie dojedzie, bo to dzień pracy. To błąd, który trzeba było naprawić. Absolutnie nie jest to żadna demonstracja. Chcę zwrócić uwagę na pewną sprawę – mało kto wie, że byłem swego czasu prezesem Stowarzyszenia Menedżerów w Polsce, skupiających wszystkich zarządzających polskich firm. Pierwszą rzeczą, jaką zrobiłem, było ustanowienie nagrody Menedżer Roku. Mogliśmy sobie pozwolić na to, by w hotelu Sheraton robić przyjęcia, a Edyta Górniak śpiewała nam do kotleta. Ale mnie chodzi o sam klucz: by stowarzyszenie zaistniało, trzeba było podsunąć nagrodę – Menedżera Roku. Podobnie z „Jachtingiem”. A żeby zaistniała moja fundacja, trzeba było ustanowić nagrodę Żeglarza Roku. Tak to działa.

– Panie kapitanie – co ze Szkołą Pod Żaglami?

– Mam nadzieję, że wypłyniemy za dwa tygodnie (wywiad przeprowadziliśmy 3 września – przyp. red.) na Chopinie, bo tak się ugodziłem z nowym właścicielem żaglowca: on jest współorganizatorem rejsu, a ja nie muszę mu płacić za czarter. Oczywiście muszę płacić za żywność, paliwo, porty.

– To jest kontynuacja owego pechowego, niedokończonego rejsu?

– Dokładnie.

– A zainteresowanie Szkołą Pod Żaglami z powodu historii z Chopinem nie zmalało?

– Wręcz przeciwnie!

– Wcześniej, także rozmawiając z naszym miesięcznikiem, wypowiadał się pan dosyć ostro o nowym właścicielu żaglowca i jego warunkach, Mówił pan o przeniesieniu Szkoły Pod Żaglami na Pogorię…

– Zawsze można tak zrobić… Istotą Szkoły Pod Żaglami jest to, by jednostką, na której płyną młodzi ludzie, był żaglowcem rejowym. Dar Młodzieży i Iskra z pewnych względów odpadają, zostaje więc Chopin i Pogoria. Ponieważ nowy właściciel Chopina, który kupił go zresztą za moją namową, zorientował się, że musi na ów żaglowiec zarobić, bo koszty utrzymania są duże. Wyliczył, że trzeba 200 tysięcy złotych miesięcznie, i z tym wyliczeniem się zgadzam. Ale ja tych pieniędzy nie mam – na razie. Jak będę miał, będę mógł się zastanowić, czy chcę Pogorię czy Chopina. Na razie więc Szkoła Pod Żaglami leży, ale skoro dzieci, które płynęły w tamtym rejsie nie miały możliwości jego dokończenia, czuję się w jakimś sensie zobowiązany, by zrealizować ich marzenia, i w związku z tym dogadaliśmy się z nowym właścicielem, i on, tak jak poprzedni armator, daje nam żaglowiec, jak współorganizator rejsu, korzystając z tego w sensie medialnym. No i ma jednostkę wyprowadzoną na najtrudniejsze wody przez bardzo dobrą załogę.

Powiedział pan, że czuje się zobowiązany wobec młodych ludzi, którzy płynęli Chopinem podczas pechowego rejsu. A czy nie czuje się pan, w jakimkolwiek sensie, odpowiedzialny za to zdarzenie? Może rejs był niewłaściwie przygotowany?

– W żadnym sensie. Mogę nawet powiedzieć, że moja rekomendacja kapitana uratowała ten statek. Gdyby na pokładzie był inny kapitan to nie tylko maszty by się połamały, ale cały żaglowiec poszedł na dno. Bo co się dzieje w takim wypadku? Otóż odłamuje się maszt i spada na pokład, przebija go i przebija dno jednostki i nie ma ratunku. A kapitan Ziemowit Barański włączył na chwilę silnik, odwrócił się do wiatru bokiem, dzięki czemu maszty poleciały nie na pokład, a na wanty i tam zawisły. To był mistrzowski manewr. Wszyscy przeżyli wielką traumę, ale, niechcący Szkoła Pod Żaglami zyskała ogromną popularność.

– Raczej rozgłos.

– Zgoda.

– Mimo wszystko wokół tego wypadku było dużo niejasności. Przecież nie było wówczas na morzu jakichś szczególnie złych warunków? To nie był sztorm, podczas którego Chopin powinien mieć kłopoty…

– Izba Morska ustali, co było przyczyną. Ja mam swoje zdanie na ten temat, ale nie mogę go ujawnić przez orzeczeniem Izby. Pogoda była zwyczajna, sztormowa. 7-8 w skali Beauforta to dla takiego żaglowca jak Chopin to nic wielkiego. Gdyby to nie był kurs na wiatr, tylko baksztag, to pruliby pełną prędkością. Ale kierunek wiatru był niewłaściwy, szli bejdewindem i ten statek „dziobał” fale. Ożaglowanie było zredukowane to sztormowego, więc nie można zarzucić załodze, że czegoś nie dopilnowała. Rejon wypadku jest bardzo specyficzny: koniec szelfu kontynentalnego – gdy fala z oceanu wchodzi na ten szefl, spiętrza się i robi bardzo niebezpieczna. Ale ona sama nie powinna nic takiemu żaglowcu zrobić. Ale coś słabego było w tym bukszprycie, jak on puścił, to poleciał jeden a potem drugi maszt. Czemu coś w owym bukszprycie puściło – niech się wypowie Izba Morska.

– Czyli co? Wypadek, nikt nic nie zawinił?

– Tak myślę. I ci, którzy znają się na morskiej praktyce potwierdzają, że była to siła wyższa.

– Gdy się obserwowało zachowanie tych młodych ludzi już po zdarzeniu, w porcie, miało się wrażenie, że i oni i ich rodzice, którzy trzymali stronę swoich dzieci, że należą do jakiejś sekty….

– Podoba mi się ta opinia!

– …jakby na pokładzie zostali przeszkoleni, co mówić, a czego nie wolno, bo może to zaszkodzić. To nie były przerażone dzieciaki, tylko dzielni młodzi ludzie, którzy sobie wspaniale poradzili i nie boją się, ba, chcą kontynuować rejs.

– To jest mój sukces. Ale niewynikający z tego, żeśmy ich indoktrynowali. Ich miesięczny pobyt na morzu sprawił to, że stali się zgranym zespołem, nikt im nie sugerował co mają mówić, oni tak to czuli, to było spontaniczne. Więcej – te dzieci wychowały rodziców, którzy nie przerazili się tego, co się stało. Nawet jeżeli to wyglądało jak ustawianka, to zapewniam panów, że to nie była ustawianka. Moim sukcesem jest to, że ja te dzieci wypuściłem na morze, a ono je urobiło w taki sposób, że ten zgrany zespół chce dalej płynąć!

Powiedział pan, że to zdarzenie przysporzyło Szkole Pod Żaglami popularności. Ale czy nie jest tak, że teraz rodzice dwa razy zastanowią się przed wypuszczeniem dzieci w morze pod pańską opieką?

– Wręcz przeciwnie: na początku wszystkim, którzy się zgłaszają mówię, że wypłynięcie za główki portu jest niebezpieczeństwem samym w sobie. Nawet przy dobrej pogodzie, przyjdzie fala, można się potknąć, człowiek leci za burtę. Ale świadomość tego niebezpieczeństwa, z drugiej strony, sprawia, że tam się wykuwają niezwykłe charaktery. Mój system to wieloszczeblowa selekcja: jeżeli ktoś spędził rok na pomaganiu innym, jeżeli pokonał bieg na czterysta i pływanie na pięćdziesiąt metrów, i znalazł się w finałowej trzydziestce, to on sobie to ceni. Jego nie tak łatwo przestraszyć, on ma rok treningu za sobą.

Po wypadku nastąpiła fala artykułów, materiałów na ten temat, w większości przychylnych, i panu, i Szkole. Ale zdarzały się też bezpardonowe ataki. Nie miał pan dość, nie myślał pan sobie, że czas już skończyć?

– Nie lubię rezygnować w pół drogi. Nie przerywam projektu z powodu przeciwności. To że się połamały maszty, że okazały się niepochlebne artykuły, to mi nie przeszkadza. Krytycy sami sobie wydają świadectwo. Projekt jest szczytny, a wypadek spowodowany siłą wyższą zawsze może się zdarzyć. Teraz, bez wielkiego rozgłosu, sam chcę wyprowadzić żaglowiec na spokojniejsze wody.

– Z wielkim uporem i determinacją propaguje pan zadania nawigacyjne. A przecież kiedyś spowodował pan kolizję będąc kapitanem Pogorii. Ktoś może powiedzieć, żeby pan lepiej pilnował radaru.

– Posłużę się przykładem wspomnianego kapitana Barańskiego, któremu można zarzucić, że spowodował wypadek, i który powiedział mi tak: „Pięćdziesiąt lat dobrej praktyki morskiej – nikt się mną nie interesował. Teraz jeden wypadek – a stałem się popularnym kapitanem!” Swój wypadek miałem, na szczęście, dosyć dawno temu. I przyznam, że wówczas zastanawiałem się, czy powinienem dalej pływać jako kapitan. I wówczas poszedłem na prywatną rozmowę do dyrektora Urzędu Morskiego. A ten powiedział mi: „Panie kapitanie, dopiero teraz pan powinien pływać, bo teraz będzie pan pływał ostrożnie”. Mój błąd był niewątpliwy. Aczkolwiek wydaje mi się, że jak statek płynie we mgle i nie nadaje sygnałów mgłowych, to jest to zbrodnia. To była przyczyna wypadku – statek, który płynął z przeciwka nie nadając sygnałów mgłowych, tam gdzie nie powinno go być, bo kanał był jednokierunkowy. Nie wiedziałem o tym, że ów statek uzyskał zgodę na płynięcie tym kanałem. Nie chcę się przyznać, że pływałem z niesprawnym radarem, bo to dla mnie jeszcze gorszy wariant niż popełnienie błędu radarowego. Ale faktem jest, że to wadliwe urządzenie było przyczyną wypadku. Ale zadaniami nawigacyjnymi nadal męczę swoich oficerów.

– Jak się popatrzy na pana karierę w czasach PRL, to wydaje się, że za komuny miał pan dobrze: pozwolono panu na rejs dookoła świata jako drugiemu po Telidze. Nakłady pańskich książek idące w setki tysięcy egzemplarzy, popularność… Był pan jednym z bohaterów lat siedemdziesiątych w ówczesnej Polsce.

– Byłem pieszczochem komuny, jak o sobie mówił Zygmunt Choreń w Waszym piśmie. Ale zapracowałem na to uczciwą pracą. Nikt goręcej nie pisał o Telidze niż ja. I to na dobrych łamach, w „Trybunie Ludu”. Pisałem, że to wspaniały wyczyn, że to przykład dla młodzieży. Robiłem to całkowicie bezinteresownie, nie wiedziałem wówczas, że sam wypłynę. Potem pływałem samotnie po Bałtyku i, jako dziennikarz, pisałem o tym. Robiłem więc przyjazną aurę wokół tego typu przedsięwzięć. Potem samotnie wystartowałem w mistrzostwach Polski na jachcie, który nie był na to przygotowany. W obecności Jerzego Szopy, ówczesnego prezesa Polskiego Związku Żeglarskiego, który zarazem był ministrem żeglugi, pokazałem, że sam, bez załogi, potrafię wywalczyć dobry wynik – zająłem środkowe miejsce w mistrzostwach Polski. Tak więc, najpierw pokazałem, że jestem żeglarzem godnym zaufania. A dopiero potem złożyłem projekt do PZŻ, który miał objąć wszystkich kapitanów jachtowych w Polsce, polegał on na tym, że szykujemy start polskiego żeglarza w regatach transatlantyckich Observera z Anglii do Ameryki. Większość nie uwierzyła, że w Polsce może udać się taka sztuka, do eliminacji przystąpiło zaledwie piętnastu kapitanów. Ja wygrałem te eliminacje. Które, nota bene, były wieloetapowe, wymagające ode mnie wiele wysiłku. Potem okazało się, że nie mamy do tego przedsięwzięcia jachtu, że trzeba go zbudować. I znów jeździłem, wykorzystując stare metody, jako dziennikarz, do różnych dyrektorów, żeby dali pieniądze. I tak powstał Polonez. I zapewniam panów, że mimo totalitarnego charakteru ówczesnego systemu, do udziału w takich regatach nie mógł się dostać ktoś z politycznego poruczenia. Nikt nie patrzył, czy jestem z „Trybuny” – liczyły się wyniki. Przechodziliśmy próby olimpijskie! Miałem dobre wyniki, byłem młody, wysportowany. O ile stan zdrowia i dobre wyniki sportowe nie mogły budzić wątpliwości, to gorzej z eliminacjami żeglarskimi. Nie udało nam się zdobyć pięciu takich samych jachtów, żeby wszyscy mieli jednakowe szanse. Zajmowałem się tym w imieniu tych wszystkich kapitanów, którzy się zgłosili. Nikt inny palcem nie kiwnął. W końcu, mając już za sobą dwa sezony samotnej żeglugi po Bałtyku, wtedy dopiero zdecydowałem się na start w otwartych mistrzostwach Polski, jako samotny żeglarz. Nie muszę dodawać, że zarówno pierwszy, jak i drugi sezon, samotnej żeglugi po Bałtyku wymagał szczególnych pozwoleń Urzędu Morskiego, nie władzy politycznej, który nie wypuszczał na morze ludzi bez kwalifikacji. Właśnie podczas tych mistrzostw dołączyli do mnie konkurenci z tamtej grupy eliminacyjnej. Jeden z szybszym jachtem wjechał na mieliznę. Drugi miał wolniejszy, spóźnił się dwa dni po zamknięciu linii mety. A ja przypłynąłem jako ostatni w tym biegu, ale przypłynąłem. Więc byłem kandydatem numer jeden. PZŻ podjął taką decyzję. Prezesowi Szopie powiedziałem, że po regatach chciałbym popłynąć dalej. Zapytał mnie tylko, czy zdążę na Dni Morza. Powiedziałem, że spróbuję. To: „płyń Baranowski”. Więc już po regatach w Ameryce, gdzie zająłem dwunaste miejsce, powiedziałem oficjalnie, że chcę płynąć dalej. I nikt mnie nie próbował zatrzymać.

– Tęskni pan za PRL, czy nie?

– Nie tęsknię. Aczkolwiek ubolewam, że obecna rzeczywistość nie docenia ani morza, ani żeglarstwa. Wszystko się rozsypało. Nasz kapitalizm jest zbyt prymitywny, jest na zbyt wczesnym etapie, z którego, na nieszczęście, nie możemy wyjść. Bo te następne etapy na pewno będą promowały żeglarstwo. Wówczas się tworzą elity. A u nas nie ma elit, młodzi ludzie wysyłani są do Oksfordu, za granicę. Nie ma świadomości, która powinna nastąpić na tym wyższym etapie.

– Istnieje teoria, według której wiele pańskich przedsięwzięć wynika ze swego rodzaju frustracji, iż w nowej Polsce stracił pan pozycję owego pieszczocha PRL i musiał się pan dostosować do obecnej rzeczywistości i tak samo walczyć o pieniądze, jak inni.

– Odpowiem w ten sposób: największym moim sukcesem był rejs amerykańsko-rosyjsko-polski na Pogorii. Udało mi się wówczas, w 1989 roku, na jednym pokładzie zgromadzić załogę pochodzącą z tych trzech krajów, po dziesięciu chłopaków z każdego. Gratulacje z tej okazji złożył mi kapitan Milenuszkin, który był największym przeciwnikiem Szkoły Pod Żaglami. Połączenie trzech narodowości na pokładzie, gdzie mediatorem byli Polacy, nota bene – najlepiej przygotowani jako żeglarze, było przedsięwzięciem niezwykłym. Jednak z powodu tego, że wówczas przeżywaliśmy w naszym kraju transformację, nikt nie zauważył profitów z tego wydarzenia dla naszego kraju. W pewnym sensie był to zmarnowany wysiłek. Ale nie do końca – gdy płynęliśmy Pogorią, tak trudno wyrwaną przeze mnie z PZŻ, doszliśmy do wniosku, że trzeba zbudować nowy żaglowiec. I wykorzystaliśmy te nowe dla Polski czasy intuicyjnie. I kilka lat później powstał Chopin. Czyli niezwykle udana jednostka.

– Ale trudno nie oprzeć się wrażeniu, że w nowej, suwerennej Polsce miał pan pod górkę. Zamiast laurów – spora niechęć pewnej części środowiska żeglarskiego. Ma pan do kogoś o to żal?

– Nie, traktuję to jako zło konieczne. Widocznie moje sukcesy są nie do przeżycia dla innych, i ci inni z tej frustracji mnie atakują. Zawiść? W pewnym sensie zagarniam przestrzeń, w której mógłby zaistnieć inny kolega żeglarz, który może by potrafił to samo i tak samo dobrze zrobić.

– Wywołuje pan kontrowersje ale umie pan je wykorzystać do prowadzonych przez siebie celów. Ale historia z Łódką Bols pokazuje, że można też pana nabrać. Trudno uwierzyć, że był pan tak naiwny, by, w konsekwencji, promować picie alkoholu.

– Przyznaję, że bywam naiwny. Akurat w wypadku Łódki Bols była to naiwność podwójna, ponieważ podczas nagrania tej słynnej, nadawanej później w radio reklamówki, była moja żona, skądinąd dziennikarka telewizyjna, czyli osoba mająca dobry słuch i wyczucie przekazu. I słuchała kolejnych wersji tych nagrań i nie zauważyła tych skojarzeń z alkoholem. Zaczęło się to kojarzyć dopiero wówczas, gdy było to powtarzane w nieskończoność. A zaczęło się niewinnie: firma wzięła mnie jako eksperta do Anglii, pokazali piękny jacht i zapytali, czy Polsce należałaby się taka piękna jednostka, bo możemy ją dla Polski kupić. Popływałem na niej i powiedziałem, że oczywiście – nareszcie prawdziwa regatowa łódź pływająca dla Polski.

– I tak pan zaczął namawiać po picia wódki…

– Tak, i do tej pory nie mogę się z tego wyplątać. Ale tłumaczę, że mnie podeszli, że nie zachowałem czujności, zostałem wykorzystany jako narzędzie, jako nazwisko.

– A nie ma pan wrażenia, że gdyby w kilku wypadkach nie ugryzł się w język, nie powiedział tego, co pan myśli, to może byłby pan częściej, wyraźniej słyszany.

– Zgadzam się. Czasami nie przemyślę wszystkiego, poniesie mnie temperament, nie mówię tego, co by powiedzieć należało. Ale każdy ma jakieś wady.

– Wypływa pan w rejs Szkoły Pod Żaglami. A dalsza przyszłość?

– Szybko kończę książkę pod tytułem „Jachting morski”, która zbudowana jest na bazie moich materiałów z „Jachtingu”. No i potrzebuję jeszcze jednego żaglowca. Nie tylko ja – Polska potrzebuje. Chciałem uruchomić Dar Pomorza, by wrócił do pływania. Nie udało się. Potrzebuję jednostki podobnej do Pogorii i Chopina. Mówię o projekcie żaglowca Polonia: jest koncepcja, jest projekt, kolega czeka tylko na sygnał. Szukam inwestorów i przychylności. Mam nadzieję, że znajdę, że się uda.

– Na zakończenie musimy zadać panu pytanie, którego pan zapewne serdecznie nie znosi: popłynie pan samotnie trzeci raz dookoła świata?

– Odpowiem pytaniem: w którą stronę?

– No tak, klasyczna odpowiedź. A nie dopinguje pana fakt, że Roman Paszke przygotowuje się do takiego rejsu?

– Przygotowuje się od pięciu lat. Lansowałem go w „Jachtingu”, dałem na okładkę, uznałem, że fantastyczny projekt, świetnie obudowany mediami, wręcz genialny! I co? Jestem rozczarowany.

– No to niech pan spróbuje!

– Ja mam swoją misję. A Roman już ma też swoje lata, a to przedsięwzięcie dla młodych ludzi.

– Czyli nie powinniście płynąć ani pan, ani on?

– Ani ja, ani on. Ale ja go nie zatrzymam i nie zamierzam. Bo jemu ten rejs jest potrzebny. On nie spełni się bez tego rejsu.

– A pan się już spełnił.

 

Rozmawiali: Tomasz Falba i Czesław Romanowski

Wywiad miesięcznika „Nasze Morze” (październik 2011)

O autorze

Krzysztof Baranowski żegluje od 15 roku życia, ale zawodowo skończył Politechnikę Wrocławską z tytułem magistra inżyniera łączności (elektroniki), a po ukończeniu Studium Dziennikarskiego na Uniwersytecie Warszawskim wybrał ten drugi zawód.

Napisał 25 książek, zrealizował 50 filmów dokumentalnych, odbył dwa rejsy samotne dookoła świata. Zrealizował trzy projekty budowy jednostek żaglowych: „Poloneza” (14 m długości), „Pogorii” (47 m długości), „Fryderyka Chopina” (54 m długości). Pracuje nad budową kolejnego żaglowca dla młodzieży – „Polonii” (56 m długości).