Antarktyka zdobyta „Pogorią”Antarctic conquered by „Pogoria”

W drugiej połowie roku 1980 w Polsce wrzało. Powrót „Pogorii” z Operacji Żagiel, który powinien być triumfem, spowodował olbrzymie zamieszanie.Po kraju gruchnęła plotka, że to luksusowy jacht Prezesa tv, że złotymi klamkami, sauną obsługiwaną przez mulatki i stajnią dla konia…

   Konfuzję pogłębił fakt, że w zagranicznych czarterach zarobiliśmy trochę pieniędzy – ze strony Armatora nikt nie chciał przyjąć tych trefnych, jak się wydawało, pieniędzy.

  Wkrótce potem rozgorzała dyskusja co zrobić z żaglowcem, który wybudowała telewizja, choć telewizja nie zajmuje się budową ani eksploatacją żaglowców.

   Wybawieniem z tej niezręcznej sytuacji, kiedy przeważały głosy „rozsądku” (sprzedać! sprzedać!) stała się propozycja Polskiej Akademii Nauk (prof. Rakusa – Suszczewski), by żaglowcem przetransportować polarników na stację PAN im.Arctowskiego na Południowych Szetlandach…

   „Pogoria” stała oblodzona w Basenie Prezydenta, gdy 7 grudnia wypływaliśmy w rejs, a załogę stanowiła zbieranina ludzi bez większych kwalifikacji. Niewątpliwie mogłem się czuć pewnie z kapitanami Darkiem Boguckim, Andrzejem Marczakiem i Jankiem Kłosowskim, ale pozostałych trzeba było ćwiczyć od podstaw – w chodzeniu po rejach.

   Przez Bałtyk i Morze Północne przebijaliśmy się w sztormach. Na wigilię stanęliśmy na kotwicy pod Falmouth, głównie po to, by reperować podarte żagle. Bosman Wojtek Fok miał pełne ręce roboty. Załoga zamiast wyglądać pierwszej gwiazdki, wisiała na pertach i przyszywała żagle do rej. Była to już jakby inna załoga – zgrana, doświadczona, kompetentna.

   Po dwóch miesiącach szybkiej żeglugi byliśmy w Zatoce Arctowskiego…

  Jest to niezwykłe przeżycie, gdy płynie się pod żaglami pomiędzy górami lodowymi. Na nasze spotkanie wyleciał śmigłowiec i wypłynął ponton, a na dwóch zakotwiczonych w Zatoce statkach kapitanowie wymieniali uwagi: – Wyjdź na mostek, bo takiego widoku nie zobaczysz prędko: barkentyna wchodzi pod żaglami.

  Kapitana, który to mówił spotkałem kilkanaście lat później w Kapsztadzie; był moim gościem na „Fryderyku Chopinie” i opowiadał jak pewnego dnia będąc w Zatoce Admiralicji widział żaglowiec wchodzący pod pełnymi żaglami…

  Spokój w Zatoce panował tylko w ciągu dnia, w nocy przyszedł wiatr o sile 12 stopni i nie było mowy o tym, by utrzymać „Pogorię” na kotwicy.

   Schowaliśmy się za wyspę Dufayel, ale tak wiało, że nie wystarczało pracować silnikiem „cała naprzód”. Rozpędzałem statek w baksztagu, by z najwyższym trudem zrobić zwrot przez sztag, a gdy już szybkości nie starczało odpadałem ponownie do baksztagu – takie ósemki kręciliśmy do południa następnego dnia, gdy wszystko się uspokoiło.

  Powrót był równie szybki jak żegluga tam, choć mniej przyjemny, bo załoga zabranych ze stacji naukowców nie chciała być załogą, tylko „pasażerami”: nic nie robić, tylko dać się karmić i wieźć… Z czymś takim spotkałem się pierwszy raz w życiu!

  Drugim nieprzyjemnym momentem było spotkanie na Łabie koło Cuxhaven polskiego statku „Popławski”. Była gęsta mgła, a motorowiec płynął jednokierunkowym szlakiem „pod prąd” nie nadając sygnałów mgłowych…

 W spotkaniu utraciliśmy bukszpryt, a fokmaszt tak się pogiął, że trzeba go było zdemontować.    – Wszystko będzie jak dawniej – powiedzieli mi stoczniowcy na powitanie w Gdańsku i wzięli się do roboty. Słowa dotrzymali.

   Na rozprawie w Izbie Morskiej okazało się, że „Popławski” mógł płynąć „pod prąd”, bo dostał specjalne pozwolenie, a nie nadawał sygnałów, bo oficer wachtowy nie ośmielił się przestawić pilota, który właśnie stał w miejscu sygnalisty, a kapitana nie było na mostku…

   Tak oto ominęło mnie triumfalne powitanie w Hamburgu (mieliśmy na pokładzie niemiecką ekipę telewizyjną) po bohaterskim rejsie, a także uznanie polskiego środowiska. Rejs został wstydliwie przemilczany i wówczas i później, gdy rejsy żeglarskie do Zatoki Admiralicji stały się codziennością.

O wypadku napisałem w „Jachtingu” w maju roku 2007, by nikt nie mógł mi zarzucić, że opisuję dramaty morskie innych żeglarzy, a przemilczam swój.

 

O autorze

Krzysztof Baranowski żegluje od 15 roku życia, ale zawodowo skończył Politechnikę Wrocławską z tytułem magistra inżyniera łączności (elektroniki), a po ukończeniu Studium Dziennikarskiego na Uniwersytecie Warszawskim wybrał ten drugi zawód.

Napisał 25 książek, zrealizował 50 filmów dokumentalnych, odbył dwa rejsy samotne dookoła świata. Zrealizował trzy projekty budowy jednostek żaglowych: „Poloneza” (14 m długości), „Pogorii” (47 m długości), „Fryderyka Chopina” (54 m długości). Pracuje nad budową kolejnego żaglowca dla młodzieży – „Polonii” (56 m długości).